Biuro podróży Apter.

Ewelina, Warszawa. Trekking wokół Mont Blanc z plecakiem - historia podróży

Ewelina, Warszawa. Trekking wokół Mont Blanc z plecakiem - historia podróży

Ewelina, Warszawa

 

INNY WYMIAR GÓR – TREKKING WOKÓŁ MONT BLANC Z PLECAKIEM

 

To było moje pierwsze bezpośrednie spotkanie z Alpami, dotychczas widziałam je kilka razy z okien autokaru, w drodze do Rzymu, Chorwacji. Zawsze, nawet z perspektywy autostrady budziły respekt. Tym razem miało być inaczej. Od kilku lat śledziłam ofertę biura Apter i w końcu w lipcu w 2017 roku udało się! Wybór padł na trekking wokół Mont Blanc, wybrałam się na niego wraz z koleżanką Moniką.


Wybór padł na trekking wokół Mont Blanc, wybrałam się na niego wraz z koleżanką Moniką. Wizja najwyższych, ośnieżonych szczytów Alp, ambitnego touru, przechodzenia przez graniczne przełęcze, wizyta w „kultowym” Chamonix...

 

Oferta z plecakiem wydawała się dodatkowo atrakcyjna, ze względu na dłuższy i bliższy kontakt z górami. Poza tym wymagała umiejętności organizacyjnych, sprytnego spakowania, zminimalizowania swoich potrzeb, a więc – pewnego wyzwania. Jak przypuszczałyśmy, tę wersję wybrali ambitniejsi uczestnicy, obyci z górami, czujący po prostu ten „klimat”.

 

Nasza grupa składała się z 12 uczestników, a prowadziła nas świetna przewodniczka Kasia – profesjonalna, wymagająca, zdecydowana, chętna do pomocy, a jednocześnie potrafiąca znieść dystans i wykazać się zrozumieniem. Dzięki niej nasz trekking udał się w każdym calu.

Właściwie wszystko, co można napisać o Alpach, ociera się o banał i na pewno trudno przelać na papier/komputer coś nowego. Każdy dzień wyprawy był wyjątkowy, zaskakiwał niepowtarzalnymi widokami, ciekawymi doświadczeniami turystycznymi i kulturowymi.

 

Pierwszy nocleg w małej miejscowości pod Courmayeur. Po dokładnej penetracji okazało się, że skrywa spektakularny widok na górski potok, płynący kilkaset metrów poniżej drogi. Od razu hotel wywołał pozytywne wrażenie – smakowita kolacja z dokładkami, rodzinna, włoska atmosfera. Nazajutrz pierwszy dzień trekkingu. Podczas podchodzenia na Grand Col Ferret spotkanie z krowami, takimi jak z etykiety Milki – dzwoniącymi, przyjaznymi
(w przeciwieństwie na przykład do również wolno pasących się krów na połoninach Ukrainy, jednak dość dzikich, a nawet niebezpiecznych).

Oczywiście każdy chciał mieć z jedną z nich zdjęcie, najlepiej selfie. Warto było również podnieść i głowę i zobaczyć pierwszy na naszej trasie lodowiec de Pré de Bar – niewyobrażalne masy lodu, tworzące różnobarwną mozaikę bieli, szarości, a nawet czerni. Po niezbyt trudnym podejściu osiągnęliśmy przełęcz na granicy włosko-szwajcarskiej. Podczas schodzenia mieliśmy okazję spróbować oryginalnych serów w wytwórni, w której, co ciekawe, pracowała grupa młodych Polaków.

 

Dla grupy „plecakowej” nie było to jeszcze zakończenie trekkingu. Po stromym podjeździe do Lac de Champex pokonaliśmy jeszcze krótki odcinek do naszego schroniska u wylotu doliny Val d’Arpette. Mogliśmy zasmakować sympatycznej, kosmopolitycznej atmosfery tutaj panującej.

Poza tym intensywnie integrowaliśmy się podczas degustacji fondue i gulaszu z jelenia.

Jak się okazało, szwajcarski, serowo-chlebowy specjał nie nasycił połowy naszej grupy, dlatego skutecznie negocjowała wymianę na aromatycznego jelenia? Scenariusz pierwszej schroniskowej kolacji był codziennie powielany, chociaż w różnych wariantach.

Konsumpcja trwała około półtorej-dwóch godzin, najpierw długie oczekiwanie na zupę lub przystawkę, potem drugie, w końcu deser.

Doświadczenia kulinarne z trzech alpejskich krajów miały równie ważny wymiar co te krajoznawcze i przyrodnicze.

 

Drugi dzień trekkingu okazał się jeszcze bardziej udany niż poprzedni. Po mozolnej wspinaczce weszliśmy na jeden z najwyższych punktów wyprawy – Fenetre d’Arpette (2665 m). To prawdziwe okno na imponujący lodowiec Trient, z którego wypływały spiętrzone potoki. To kolejne zjawisko niespotykane na co dzień w Karpatach – możliwość napicia się, mętnej wprawdzie, wody z lodowca. Strome zejście z przełęczy doprowadziło nas do pięknie położonego schroniska w Trient. W ciągu kilku godzin pokonaliśmy kilka stref klimatycznych – z przełęczy blisko było do granicy śniegu i lodu, a w dole wybrzmiewał intensywny koncert cyklad – niemal taki jak nad Morzem Śródziemnym.

 

Widok w Trient zapierał dech w piersiach – różowa wieża alpejskiego kościółka na tle ściany gór. Nocleg w wieloosobowej sali też miały swój „klimat”. Dochodzące tu i ówdzie chrapanie z łóżek piętrowych urozmaicało sen. Wieczorem okazało się, że niestety zmieniła się pogoda.

Następnego dnia, wskutek decyzji Kasi, zmobilizowaliśmy się do wyjścia, wykorzystując przerwę w opadach. Wybraliśmy krótszy wariant zdobycia Col de Balme. Odpowiedni ekwipunek i wyposażenie uczestników sprawiły, że trekking w deszczu nie był aż tak uciążliwy. Na przełęczy we mgle majaczyło niewielkie schronisko, przepełnione wielojęzycznymi turystami. W środku czekało nas spotkanie ze słynną „Czarownicą z Balm”. Przekonaliśmy się, na czym polega jej urok i czary?. Staruszka niechętnie patrzyła na konsumpcję polskich specjałów (mielonki, pasztetu, kabanosów) popijanych jednak jej kosztowną czekoladą lub herbatą. Co więcej, jej asystent brutalnie potraktował nasze plecaki i po prostu wyrzucił je z przedsionka na deszcz. No cóż, nie jest to słowiańska gościnność… Podczas schodzenia do francuskiego już schroniska w Le Tour jedna z uczestniczek mogła się przekonać, co to znaczy zabłądzić we mgle. Na szczęście, dzięki nawoływaniom pozostałych osób, szybko się znalazła. Mimo niepogody Alpy w deszczu również miały swój urok, dodatkowo wzmocniony czarami gospodyni z Balm. Natomiast wieczorne biesiadowanie w le Tour było urozmaicone wspaniałym ciastem z domową konfiturą malinową – specjalnością schroniska. No cóż, często miejsca kojarzą się właśnie ze smakami. Wszak byliśmy we Francji – ojczyźnie Prousta i jego magdalenki.

Następny dzień, z powodu niekorzystnej pogody, był przerwą w trekkingu. Wybraliśmy się autokarem do malowniczego szwajcarskiego miasteczka Saint-Maurice,
ze średniowiecznym opactwem św. Maurycego. Podczas krótkiego zwiedzania wiedzieliśmy także grotę z kilkunastometrowym wodospadem. Potem podjechaliśmy do Chamonix. Tutaj trzeba było niemal sprintem przemieścić się do centrum kurortu, żeby zobaczyć coś więcej niż tylko supermarket przy parkingu? Miasto może się podobać z powodu dość ciekawej architektury, ale przede wszystkim położenia, ponieważ niesamowite wrażenie sprawiają schodzące nisko jęzory lodowca. Tym razem zostaliśmy zakwaterowani w hotelu Mercure,
z basenem, sauną, jacuzzi. Turystom górskim czasem luksus też się należy, toteż postanowiliśmy z niego ochoczo skorzystać. Taki dzień odpoczynku od wysiłku jednak się przydał. Wieczorem odbyliśmy „nielegalną integrację” w sali restauracyjnej, z własnym alkoholem.

Cierpliwość barmana została wystawiona na próbę, ale wyprosił nas dopiero około godziny 22.

 

Kolejnego dnia stanęliśmy przed dylematem.

Przy dobrze zapowiadającej się pogodzie nie chcieliśmy tracić programu, który „wypadł” dzień wcześniej – Balkonu Południowego w masywie Les Aiguilles Rouges.

Z drugiej strony perspektywa wjazdu na „dach” Europy też była zachęcająca.

 

Okazało się, że dzięki sprawnej organizacji naszej grupy udało się połączyć jedno z drugim. Rano byliśmy świadkami prawdziwego spektaklu atmosferycznego – z chmur i mgieł wyłaniał się masyw Mont Blanc, co obserwowaliśmy ze szlaku biegnącego równolegle.

 

Spektakularne widoki skał, pojedynek koziorożców, przebiegające kozice, turkusowe jeziorko (chociaż nazwane Le Lac Blanc), dynamiczne tańce mgieł, ciekawa trasa po drabinkach – właściwie słowa nie są w stanie wyrazić wszystkich wrażeń tego dnia.

 

Mont Blanc z perspektywy kozicy...                   

 

Popołudnie okazało się równie wspaniałe. Wjazd kolejką (na szczęście bez kolejki) ponad chmury w krainę wiecznego śniegu. Trudo było dostatecznie nacieszyć wzrok bliskim kontaktem z Mont Blanc, jego wielkością i majestatem. Z zazdrością spoglądaliśmy na wolno podążające grupy alpinistów na jego szczyt. No cóż, może kiedyś się uda… Wiadomo, że taka wyprawa jest obarczona dość dużym ryzykiem i może się okazać, że długie przygotowania po prostu spalą na panewce, o czym się przekonało dwoje uczestników naszej wyprawy, zmuszonych do rezygnacji z ambitnych planów.

Na platformach widokowych czekały nas oczywiście zdjęcia, szampan i wejście na szklaną platformę zawieszoną nad przepaścią.

 

 

Trzy kolejne dni to udane etapy touru z plecakiem. Pierwszy z nich oznaczał długie podejście malowniczą doliną na Col du Bonhomme i nocleg w najwyżej położonym schronisku – na wysokości 2443 m. A w nim prawdziwie górski nastrój, siedzenie wieczorem przy świecach,

nocleg w dwudziestoosobowej sali, kozice podchodzące pod budynek.

I tu kolejne zaskoczenie kulinarne – na kolację aromatyczny chleb własnej roboty.

Na takiej wysokości i czas, i chmury płynęły inaczej.

Byliśmy świadkami, jak nagle schronisko przykryła czarna chmura, która następnie odsłoniła rozgwieżdżone niebo. Również wschód słońca miał inny wymiar.

 

Tego dnia mieliśmy do pokonania dwie przełęcze, przy dużej różnicy wysokości. Po drodze brodzenie po śniegu, a także niesamowite formy skalne, wyżłobione przez wodospady i potoki. W dolinie Glaciers, w wytwórni serów, pokaz ich wyrobu, a także degustacja. Ten wspaniały wyrób dotrwał na szczęście do Polski, w niezmienionym stanie. Potem kolejna, już ostatnia przełęcz – Col de la Seigne, z widokiem na część masywu Mont Blanc. I tu również zaskoczenie – niektórzy z licznych turystów z Azji zdecydowali się wynająć osła jako tragarza bagaży. Następnie zejście do włoskiego schroniska pod Lago Combal odsłoniło kolejną perspektywę i widoki na lodowiec.

   

Wschód słońca nad Refuge du Croix Bonhomme       Dumnie powiewająca flaga Sabaudii pod Col de la Seigne

 

Ostatni dzień trekkingu rozpoczęliśmy od podejścia nad jeziorko polodowcowe Combal, o niesamowitych odcieniach zieleni. Ostatnia już, niedługa trasa prowadząca do Courmayeur obfitowała w atrakcje – świstaki przebiegające po śniegu, nietypowe znaki ostrzegawcze, no i spektakularna perspektywa Monte Bianco. Widać było, niemal jak
w podręczniku do geografii, działanie lodowca, jego fakturę, barwy i, niestety, zanikanie.

Nasza wyprawa szczęśliwie zakończyła się tam, gdzie się rozpoczęła – w Courmayeur.
W deszczu pożegnaliśmy urokliwe miasteczko alpejskie.

Katastroficzny w swojej wymowie znak ostrzegawczy                      

 

Wyprawa wokół „dachu Europy” pod każdym względem okazała się udana i na pewno zachęciła mnie do kolejnych trekkingów z biurem Apter.

Oczywiście decydujące znaczenie miała pogoda. Słońce wydobywało z Alp to, co najlepsze – ich tajemnice, majestat, a przede wszystkim grę barw – od bieli śniegu,

lodowców, potoków, chmur; przez zieleń traw, świerków; lazur jezior; szarość świstaków, kozic i koziorożców; fiolet kwiatów; brąz krów
i osłów; aż po grafit skał. Ten cudowny spektakl natury i kultury w wielu odsłonach obserwowaliśmy z różnych perspektyw – masywu Mont Blanc,

wietrznych przełęczy, podnóża lodowców, czworonożnych mieszkańców hal i turni, a także kulinarnych specjałów.