Biuro podróży Apter.

Celina, Gran Paradiso - historia podróży

Celina, Gran Paradiso - historia podróży

Celina, Bielsko - Biała

 

Alpy Graickie Park Narodowy Gran Paradiso 2017

 

O konkursie na najciekawszą historię podróży dowiedziałam się z ulotki APTERA, którą każdy z nas otrzymał w autokarze w drodze powrotnej z wycieczki w Alpy Graickie Gran Paradiso. Słowo „konkurs” natychmiast we mnie zadziałało! Od razu wtedy pomyślałam sobie, że nie „chyba”, ale „na pewno” postaram się w nim wziąć udział.


Dlaczego? Odpowiedź jest prosta:

pisząc wspomnienia z mojej wycieczki mogłam przeżywać jej historię jeszcze raz i jeszcze nieraz;

w zaprezentowanym tekście chciałam pokazać, że z życia trzeba brać i to „garściami” wszystko to, co przynosi radość, co jest piękne, co dodaje energii;

chciałam też pokazać i potwierdzić to, że życie seniora wcale nie musi ograniczać się do przysłowiowej kanapy przed telewizorem, a ruch najczęściej do spacerów z pieskiem wokół bloku. Nas, teraźniejszych seniorów – na szczęście - nie trzeba jeszcze odrywać od smartfona albo komputera;

wreszcie chciałam szczerze pokazać na moim własnym przykładzie, że mając „tyle lat” można nadal korzystać z dobrodziejstw, które daje ruch, czyli aktywność fizyczna na miarę swoich możliwości zdrowotnych. Udział w wycieczce APTERA w taaakie góry, poprzedzony przygotowaniami kondycyjnymi, dał mi kolejny raz właśnie tę możliwość, bo niestety … z wiekiem przybywa lat, ubywa sił.

Wstęp, czyli jak to się zaczęło

Historia mojej podróży w Alpy Graickie z Biurem Podróży APTER z Żywca to jedna wielka przygoda, którą dla celów tego konkursu podzieliłam na pięć części. Każda z nich jest odrębnym opisem pięciu górskich wycieczek:

 

Tak blisko lodowca Rutor – 9 sierpnia 2017 r. (środa)

Radość na trzech tysiącach na przełęczy Entrelor – 10 sierpnia 2017 r. (czwartek)

Tak blisko czterotysięcznika Gran Paradiso – 11 sierpnia 2017 r. (piątek)

Przełęcz Col Lauson w sercu Parku Narodowego Gran Paradiso – 12 sierpnia 2017 r. (sobota)

Cztery przełęcze i kozy – 14 sierpnia 2017 r. (poniedziałek).

 

Ta moja przygoda zaczęła się właściwie już rok temu, w sierpniu 2016 r., dokładnie pod Monte Cervino we Włoszech, kiedy to postanowiłam za rok ponownie pojechać w góry z tym samym Biurem Podróży. Już wtedy, pod tą piękną górą myślałam o Gran Paradiso. Jak widać, marzenia się spełniają, trzeba tylko bardzo, bardzo tego chcieć.

Gdy piszę teraz te słowa minął już rok od tamtego marzenia i miesiąc od powrotu do domu z tegorocznego wyjazdu. Podróż w Alpy Graickie Gran Paradiso zrealizowana w dniach 7 – 16 sierpnia 2017 r. tak szybko minęła, ale za to - na szczęście - jeszcze tak szybko nie minęły miłe wspomnienia z tych pięciu ambitnych wycieczek górskich.

Właśnie tymi górskimi wspomnieniami i przeżyciami przy tej szczególnej okazji, chciałabym podzielić się z czytelnikami kochającymi góry, przyrodę, wędrówki i przygodę.

Nie ukrywam, że mam 67 lat. Kocham górskie wędrówki od bardzo dawna, bo mieszkam w pobliżu gór od urodzenia. Wszystkie góry szanuję, te małe i te duże. Kiedyś, w latach młodości i później, nie mogłam z różnych powodów tak łatwo pojechać w Alpy – moje ukochane najpiękniejsze i najwyższe góry Europy. Teraz, już w innych czasach, jest to na szczęście możliwe. Wystarczy tylko bardziej chcieć, wystarczy zaoszczędzić trochę przysłowiowego grosza, wystarczy podjąć decyzję i … pojechać, przeżyć, zobaczyć… Tak też zrobiłam.

Tegoroczny wyjazd w Alpy Graickie – Park Narodowy Gran Paradiso był dla mnie drugim wyjazdem z Biurem Podróży APTER. Ten rodzaj aktywności fizycznej, mimo wieku, bardzo mi odpowiada. Dlatego też nie patrząc na swoją datę urodzenia postanowiłam, że trzeba się pośpieszyć i poznać inną, czyli kolejną grupę alpejskich gór, a jest ich przecież tyle! Ten wybór rozpoczęty pod Monte Cervino był strzałem w „dziesiątkę”. Serce radowało się już wiele miesięcy naprzód na myśl, że powoli, a później coraz szybciej zbliżał się sierpień 2017, a z nim wyjazd w moje ulubione góry, Alpy.

Do wyjazdu przygotowywałam się kondycyjnie w naszych pobliskich Beskidach, a także wyjeżdżając na wycieczki z licznymi miłośnikami bliskich nam gór słowackich. Wiedziałam też, że APTER zabezpiecza noclegi i wyżywienie, więc nie był to temat moich zmartwień. Ale nie wiedziałam, że będę (prawdopodobnie tak było, bo tego nie mogłam sprawdzić) najstarszą uczestniczką tego wyjazdu! Jeszcze tylko mądrze zapakować się na ten wyjazd i … w drogę z APTEREM trasą z Bielska-Białej przez Żywiec, Słowację, Austrię, przez Przełęcz Brenner do Włoch, do regionu Doliny Aosty po wielką górską przygodę.

Tak blisko lodowca Rutor – 9 sierpnia 2017 r. (środa)

To była nasza pierwsza wycieczka w Alpach Graickich. Już dzień wcześniej, po zakwaterowaniu nas w hotelu FOYER DE MONTAGNE w Valgrisenche (położonym na wysokości 1664 m n.p.m.) cały czas rozmyślałam o tym, aby jak najlepiej przygotować się właśnie do tej pierwszej wycieczki. Należało więc zapakować do plecaka wszystko to, co w tych wysokich górach może być potrzebne: coś ciepłego do ubrania, koniecznie czapkę i rękawiczki, bandaż i maść na kolana, kanapkę na drogę, coś słodkiego, termos, butelkę z wodą mineralną, aparat fotograficzny, kije trekkingowe i … w drogę, czyli w góry, czyli tak, jak napisał poeta i geograf Wincenty Pol: W góry! w góry miły bracie! Tam swoboda czeka na cię… Bardzo cieszyłam się na to moje pierwsze, tegoroczne spotkanie z Alpami.

Właśnie tego pierwszego dnia rano w drodze do miejscowości La Thuile, zobaczyliśmy z parkingu, przy sklepie, w najpiękniejszej odsłonie Monte Bianco (Mont Blanc), który był cały bielutki ze świeżym śniegiem po wczorajszym opadzie (czytaj: w Dolinie Aosty deszczu, a tam wysoko w górach śniegu). Sympatyczna, młoda uczestniczka wycieczki głośno powiedziała później takie słowa: Jak się cieszę, że widziałam pierwszy raz w życiu Mont Blanc! Ja też cieszyłam się z tego widoku, mimo, że w ostatnich latach wiele razy widziałam tę górę z różnych stron.

Trasa naszej wędrówki pod opieką dwóch przewodników: p. Mariusza i p. Teresy prowadziła z miejscowości La Thuile obok trzech wodospadów Rutor do schroniska Albert Deffeyes, położonego na wysokości 2494 m n.p.m. Wodospady kaskady Rutor były prawdziwym cudem natury, a ten trzeci z kolei, ten najwyższy, zrobił na nas ogromne wrażenie. Przechodząc bowiem przez specjalny metalowy mostek nad szumiącą wodą widać było z bliska tylko burzliwą białą pianę spadającą z hukiem z góry prawie na nas! Po drugiej stronie mostku, w dole w tej pianie kąpała się tęcza, wyraźna półokrągła tęcza. Na tym mostku wszyscy bez wyjątku, z aparatami fotograficznymi włącznie, zostaliśmy oblani bryzą, cudowną chłodną mgiełką. W tak pięknym i turystycznie zatłoczonym miejscu każdemu z nas trudno było spokojnie i „na sucho” zrobić dobre zdjęcia.

Kolejnym, niezapomnianym dla mnie przeżyciem było dojście do wspomnianego wyżej schroniska A. Deffeyes i przy nim półgodzinny odpoczynek z widokiem na lodowiec Rutor. Co to był za widok! Do dzisiaj słyszę wiatr przewalający się po grani pobliskiego szczytu, co najmniej trzytysięcznego, słyszę szumiącą wodę wypływającą gdzieś spod lodowca, widzę ten wielki lodowiec z zarysowanymi szczelinami, przez który przebiega granica włosko-francuska. Do dzisiaj czuję chłód tego lodowca, docierającego aż pod same schronisko. Tam było naprawdę cudownie!

W schronisku kupiłam widokówkę, taką niby zwykłą, ale jednocześnie niezwykłą, na której jest to dzisiejsze „nasze” schronisko Albert Deffeyes i Monte Bianco. Ta piękna kartka posłużyła mi począwszy od tego pierwszego schroniska do zebrania pamiątkowych pieczątek z wszystkich schronisk, które na tej wyprawie odwiedziliśmy (a było ich w sumie pięć). Czyżby ta widokówka była zapowiedzią mojej następnej górskiej przygody z APTEREM? Na razie cicho sza! Tego nowego marzenia nie wolno zapeszyć!

Długa i piękna pierwsza wycieczka zakończyła się w miejscowości Villaret, niedaleko La Thuile. Zegarek wskazywał 19:00. Czas do hotelu czas … Dobrze, że autokar sprawnie odnalazł nas w plątaninie wąskich dróg i dróżek w tym rejonie.

Po powrocie z wycieczki czułam, że moja kondycja jest dobra, bo bez kłopotu przeszłam całą trasę z przewyższeniem około 1400 m. Czułam, że już dzisiaj poznałam odpowiedź na moje pytanie, czy sobie dalej poradzę?

Radość na trzech tysiącach na przełęczy Entrelor – 10 sierpnia 2017 r. (czwartek)

Plan dzisiejszej wycieczki był bardzo ambitny: wejście na przełęcz Entrelor (3007 m n.p.m.). Autobusem bardzo sprawnie przedostaliśmy się do sąsiedniej doliny Val di Rhêmes. Może tu nie będzie tak pochmurno …? pomyślał pewnie niejeden z nas podczas tego przejazdu. Z miejscowości o pięknej nazwie Rhêmes - Notre-Dame, położonej na wysokości naszej Babiej Góry, żwawo wyruszyliśmy na szlak. W perspektywie mieliśmy zachętę przewodnika Mariusza: Dzisiaj możemy zobaczyć Gran Paradiso, czterotysięcznik. Oby tak było! Daj Boże!

Szliśmy do góry zakosami w mało ciekawej pogodzie pierwszy raz po terenie Parku Narodowego Gran Paradiso. Oczywiście w pewnym momencie zatrzymaliśmy się, aby zabezpieczyć pelerynami swoje plecaki i siebie też. Ech! ta pogoda!

Zatrzymaliśmy się też dla oddechu na dużej polanie z krzyżem stale patrząc za siebie na chmury, na niewidzialne góry, a także sporadycznie na okienka pozwalające coś w tych górach zobaczyć, a raczej wypatrzyć. Była to jednak „zabawa” z chmurami, górami i zdjęciami. Wyobraźnia podpowiadała mi wtedy, że widoki z tego miejsca na pewno są fantastyczne, a akurat dzisiaj – niestety - mamy przed sobą i za sobą zamiast widoków mleczną zasłonę… Ale patrząc na świat optymistycznie … nie było tak całkiem źle! W tej zasłonie bowiem, od czasu do czasu, na bardzo krótko robiły się dziury przypominające małe okienka, przez które można było zobaczyć ostre szczyty gór, czasem z kawałkiem lodowca. Dla upamiętnienia tego widoku trzeba było szybko zrobić zdjęcie, koniecznie z tym okienkiem, bo dosłownie za kilka sekund już się ono „zamykało” i znikało, czyli zasłaniało się wszystko. Pośpiech więc musiał być, ale i to dodawało nam tyle radości, że hej! W sumie była to fajna zabawa. No bo, czy narzekanie na pogodę coś by zmieniło? Nie! Szkoda byłoby na to cennego czasu, bo przecież i tak … w górach jest wszystko co kocham …, co kochamy, a chmury, mgłę, drobny deszcz też można nawet polubić. Czyż nie?

Ciekawe były też kamienne szałasy, obok których już na wysokości 2393 m n.p.m., zrobiliśmy sobie krótką przerwę na posiłek kanapkowy. Właśnie w tym miejscu rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Mocniejsza grupa z p. Mariuszem poszła w górę na przełęcz Entrelor, pozostali pod przewodnictwem p. Teresy poszli innym, krótszym wariantem. Nie zastanawiając się ani chwili, powędrowałam z tą pierwszą grupą na przełęcz, bo jakże mogło by być inaczej?! Za nami było już niecałe 700 m przewyższenia, a przed nami było jeszcze „tylko” 600 metrów. Fajnie! bo po wczorajszej wycieczce dobrze wiedziałam, że sobie z wysokością poradzę!

Z ostatniego odcinka przed przełęczą zapamiętałam dosyć strome podejście. Ogólnie szło mi się bardzo dobrze coraz wyżej i wyżej po tej błotnisto-popielatej stromej ścieżce, a jeżeli zostawałam nieco w tyle, pod koniec grupy, to znaczy, że zajmowałam się fotografowaniem. Zdrowotnie nie odczuwałam dużej wysokości i mogę też śmiało napisać, że to był mój dobry dzień.

Dopiero gdy zobaczyłam na wąskiej przełęczy naszą grupę, a w środku niej obelisk z tabliczką „Alta Via Numero Due Entrelor 3002 m n.p.m” (nie wiem, dlaczego nie 3007 metrów jak na mapie), wtedy dotarło do mnie to, gdzie jestem. Wtedy ogarnęła mnie wielka radość! Cieszyłam się z tego wejścia jak dziecko. Boże! Dziękuję! Wyszłam na trzytysięcznik! Nie! To chyba nie jest sen, że jestem tak wysoko – myślałam. Głośno też wielokrotnie powtarzałam chyba tylko do siebie słowa: jak się cieszę! jak się cieszę! Tak było naprawdę, byłam wtedy bardzo szczęśliwa, co zresztą zauważyli niektórzy z naszej wycieczki. To nic, że pogoda nie pozwalała spojrzeć na widoki z przełęczy w obu kierunkach. Trudno, tak czasem bywa, zobaczę je w Internecie – z optymizmem sama się pocieszałam.

Na przełęczy Entrelor z tej ogromnej radości zrobiłam w trzech plastikowych filiżankach kawę. Tak, to też prawda! Wrzątkiem z termosu (wrzątkiem już chyba nie, ale na pewno gorącą wodą) zalałam rozpuszczalną kawę, dodałam po jednej łyżeczce cukru i kawa była gotowa. Ta kawa to było „coś”, co w taaakich miejscach jest wielką nagrodą za trud, za wejście, za zmęczenie i nie wiem, co by tu jeszcze dopisać! Z radością poczęstowałam kawą koleżankę z mojego hotelowego pokoju oraz siedzącego niedaleko, o połowę ode mnie młodszego turystę. Zaskoczyłam tym swoim „wynalazkiem” przynajmniej część naszej grupy. Świeżo zalana (a nie zaparzona!) rozpuszczalna kawa na trzech tysiącach?! To też była cudowna „święta” chwila na tej wycieczce, którą tak szybko nie zapomnę, a smak tej kawy czuję nawet dzisiaj, gdy piszę ten tekst.

Nie było mi na tej wysokości zimno (czyżby z wrażenia?), bo nie było wietrznie, i tak naprawdę mogłabym w tym miejscu posiedzieć jeszcze dłużej, możliwie jak najdłużej… Niestety, zaraz po kawie zaczęliśmy schodzić z wysokości 3007 m n.p.m. aż do parkingu w Eaux Rousses, położonego na wysokości 1666 m n.p.m. Według planu na tabliczce czas zejścia to tylko 2 godziny i 40 minut. Ile faktycznie schodziliśmy, tego nie zapamiętałam. Nieważne!

Po drodze, w terenie skalistym, na skrawkach wysokogórskich hal wypatrzyliśmy kozice (a może były to koziorożce alpejskie?). Tu musiał być dla nas obowiązkowy przystanek, bo zdjęcia, bo liczenie sztuk, bo … im więcej tych zwierząt doliczylibyśmy się, tym byłoby lepiej i atrakcyjniej.

Idąc dalej i coraz niżej mijaliśmy dwa jeziorka, duże stado krów pasących się w oddali, spotkaliśmy sympatyczne całe kolonie świstaków, wreszcie doszliśmy do dużej górskiej obory pełnej odpoczywających w niej krów. Wszystkie krowy siedziały, bądź leżały. Ale tylko jedna z nich, taka czyściutka i piękna, stała sobie przy otwartym oknie. Zapewne spoglądała może raczej nie na nas, ale na piękne okoliczne panoramy, które teraz jakby nieśmiało i tylko częściowo, przed nią i przed nami próbowały się odsłonić. Ta głowa krowy w tym okienku wyglądała jak prawdziwa miss tego terenu, więc kto żyw robił jej zdjęcie. Ja oczywiście też zrobiłam ich kilka. Dodam, że byliśmy wtedy jeszcze na dużej wysokości, bo na 2232 m n.p.m.

Dalsza trasa prowadziła nas zakosami, długimi i łatwymi ścieżkami. Była ona długa, to prawda, ale za to łagodna dla każdych kolan, nawet takich zdartych jak moje, zresztą też w górach! Dzisiejsza wycieczka bardzo mi się podobała, chętnie bym ją powtórzyła. Niepewna z powodu pogody obietnica p. Mariusza nie została spełniona. Dzisiaj niestety nie zobaczyliśmy szczytu Gran Paradiso. W górach jest tak jak na loterii, albo ma się albo nie ma się szczęścia do … pogody oczywiście. Może szczęście dopisze nam jutro?

Wieczorem, po posiłku pomyślałam sobie, że dwie piękne wycieczki mamy już za sobą, więc czas szykować się ochoczo do następnej.

 

Tak blisko czterotysięcznika Gran Paradiso – 11 sierpnia 2017 r. (piątek)

Słowa „odprowadziliśmy do schroniska” będą pasowały jak ulał do rzeczywistości kolejnego, czyli trzeciego dnia wycieczkowego. Zacznę jednak od początku. Dzisiejsza pogoda trochę poszalała. Rano padał deszcz, co gołym okiem widać było na kamiennych dachówkach naszego hotelu w Valgrisenche, położonego na wysokości nieco wyżej od naszej Śnieżki. Później, już na trasie w kolejnej, nowej dla nas dolinie Valsavarenche też coś mżyło, a to „coś” na osiągniętej przez nas dużej wysokości zamieniało się na naszych oczach w … drobny śnieg. Ale po kolei.

Wędrówkę rozpoczęliśmy z miejsca parkingowego w Praviou, położonego około 1900 m n.p.m. Wszyscy razem doszliśmy najpierw do schroniska Federico Chabod (2710 m n.p.m.). W czasie podejścia widoczność zrobiła się kiepska, a przy schronisku była już całkiem kiepska. Stoliki przed tym schroniskiem pokryte były jednakowymi, białymi „obrusami”… ze śniegu. Po odpoczynku, ogrzaniu się i lekkim podsuszeniu powędrowaliśmy dalej około 4 km w kierunku drugiego, najważniejszego schroniska Vittorio Emanuele II (2734 m n.p.m). To właśnie w nim spędzą tylko część nocy uczestnicy tzw. wariantu wysokogórskiego naszego wyjazdu.

N tym odcinku trasy, pomiędzy obu schroniskami spotkaliśmy żywą niespodziankę. Było nią stado koziorożców alpejskich w ilości 8 sztuk. Te wysokogórskie stworzenia z zakręconymi rogami siedziały sobie cicho niedaleko naszego szlaku, ospale i dumnie patrząc w naszą stronę. Sjesta? Co ciekawe, nie bały się nas, czyli tej kolorowej i trochę głośnej gromady, nie uciekały przed nami, a raczej spokojnie przyglądały się nam, a my im! W przystępnej odległości „pozwalały się” nawet fotografować i to „razem” z pojedynczymi osobami. Było przy tym radochy co niemiara! Nie wszyscy oczywiście podeszli do koziorożców. Podeszli tylko ci odważniejsi, którym nie zależało na przemoczonych (od mchów i trawy) butach. Wśród nich, oczywiście, byłam też i ja. Ależ to było piękne przeżycie!

To miejsce spotkania oko w oko z koziorożcami alpejskimi było tak ciekawe i zaskakujące, że trudno było nam powrócić do grupy z Mariuszem, czekającej na nas cierpliwie na ścieżce. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego spotkania no i zadowoleni, że kolejny raz na tym trekkingowym wyjeździe zobaczyliśmy takie cudo natury. Park Narodowy Gran Paradiso, który jest pierwszym i największym włoskim parkiem narodowym, każdego dnia zaskakiwał nas właśnie takimi żywymi cudami natury! - pomyślałam sobie idąc dalej oszołomiona tym wszystkim, co zobaczyłam.

Dalsza droga prowadziła przez głazowisko, później przez ciekawy mostek nad górskim burzliwym potokiem wypływającym spod lodowca i dalej ścieżką w górę, ciągle pod górę, aż do schroniska. Schronisko Vittorio Emanuele II, którego nie znałam, a które skojarzyłam raczej ze schronem, coraz bardziej zbliżało się do nas, a my do niego. Krajobraz zrobił się niemal księżycowy. Na pewno w tym miejscu są przepiękne widoki – pomyślałam - wszak byliśmy przecież tak wysoko i tak daleko od dolin, a tak blisko lodowców i czterotysięcznika Gran Paradiso. To tu przecież biło serce Alp Graickich. Brr … zrobiło mi się zimno od tych lodowców … czas schodzić …

Życząc dobrej pogody i sił w wejściu jutro na szczyt Gran Paradiso, pożegnaliśmy się z 17 osobową grupą odważnych i z panią Teresą. Pozostali - wśród nich ja też – pod opieką pana Mariusza rozpoczęli zejście zakosami w dół i w dół, ciągle w dół mając przed sobą widoki nieśmiało odsłaniające się, ale najczęściej ukrywające się przed nami. Zejście do Le Pont Valsavarenche było długie i oblegane przez licznie idących, a czasem biegnących do góry turystów z czekanami, kaskami i rakami. Oni też wejdą z „naszymi” na szczyt Gran Paradiso – pomyślałam. Dla nich bowiem i również dla nas, jutrzejszy dzień tegorocznego lata będzie wielkim dniem.

Dzisiejsza wycieczka dostarczyła nam wiele bogatych przeżyć. Pokonanie przewyższenia w ciągu jednego dnia ponad 1400 metrów stało się już jakby całkiem normalne. Nie słyszałam, aby ktoś narzekał na trudy tej wycieczki. Mnie osobiście bardzo odpowiadało tempo marszu przewodnika Mariusza. Zawsze szedł on jako pierwszy, zawsze szedł spokojnie, bez zrywów, krok za krokiem, ciągle do góry i do góry, albo odwrotnie w dół. Zatrzymywał się czasem (raczej rzadziej niż częściej), aby nie wybijać nas z rytmu wędrówki. Pomocą na wielu trasach służyła mu przewodniczka pani Teresa, zamykająca naszą grupę.

Wieczorem, po obiadokolacji, obie z koleżanką i z mapą w ręku przygotowywałyśmy się do jutrzejszego dnia, bo planowana wycieczka była wyjątkowo ambitna.

 

Przełęcz Col Lauson w sercu Parku Narodowego Gran Paradiso – 12 sierpnia 2017 r. (sobota)

Naprawdę nie żartuję, gdy napiszę, że pogoda od samego świtu zrobiła się przepiękna i taka była aż do końca dnia. Wysokogórska grupa z pewnością podchodziła już pod szczyt Gran Paradiso (4061 m n.p.m.), a my, czyli pozostali uczestnicy z grupy APTERA też nie marnowaliśmy ani chwili. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy wszystkie nasze bagaże do autokaru, bo dzisiaj oprócz dnia wysokogórskiego mamy dzień tzw. transportowy. Przenosimy się bowiem do innego hotelu w Dolinie Aosty, ale to nastąpi dopiero po powrocie z gór.

Wyjechaliśmy więc z Valgrisenche rano punktualnie o umówionym czasie do dalszej kolejnej w tym rejonie doliny. Termometr wskazywał na plusie 6 stopni C. Początek trasy znajdował się w Valnontey (1666 m n.p.m.) w Dolinie Val di Cogne. Z tego miejsca, w pełnym słońcu, tak, tak, powtórzę, w pełnym słońcu (!), poszliśmy najpierw do schroniska Vittorio Sella (2584 albo wg mapy 2579 m n.p.m.). Jak to w górach, znów podchodziliśmy zakosami tym razem po szlaku pełnym wakacyjnych turystów. Szli przed nami i za nami całe rodziny, również z małymi dziećmi. Nie zapomnę małej dziewczynki w spódniczce i kapelusiku, która dzielnie szła prawie tym samym tempem co my, i podpierała się małymi kijkami trekkingowymi, dostosowanymi do jej wzrostu. Szła z takim wdziękiem i radością, że nic, tylko jej pozazdrościć… czego? - zgadnijcie sami, co miałam wtedy na myśli?

Zrobiło się gorąco i … pięknie. Widać było wszystkie pobliskie i dalsze górskie szczyty, całe panoramy, które zmieniały się na naszych oczach z każdym krokiem. Przy schronisku wprawdzie było dosyć gwarno, ale w sumie dało się spokojnie wypocząć. Około pół godziny czasu mieliśmy nie tylko na drobny, plecakowy posiłek i napój schroniskowy, ale też i na dyskretne przypatrywanie się przełęczy Col Lauson (3296 m n.p.m.). Tam, na skałach, wśród zakosów leżał sobie śnieg, ten wczorajszy. Tam pójdą ci, którzy czują się na siłach, pozostali wrócą od schroniska do autokaru pod opieką naszego kierowcy – zapowiedział przewodnik. Podzieliliśmy się więc na dwie grupy, chyba tak po połowie. Ja wybrałam silniejszą grupę, chociaż - przyznaję się szczerze - trochę bałam się tego śniegu. Nie bałam się natomiast ani wysokości, ani zmęczenia, ani przewyższenia 700 metrów, które jeszcze tego dnia było przed nami.

Gdy wreszcie ruszyliśmy w stronę przełęczy za p. Mariuszem (tak, tak, zawsze za przewodnikiem, nigdy przed nim, bo porządek musiał być!), to zegarek wskazywał godzinę 13:15 . Szliśmy sprawnie (9 osób), dobrym tempem, wszak to był już czwarty z kolei dzień wędrówkowy. Nikt z nas nie miał żadnego kryzysu, stanowiliśmy bowiem świetną i równą kondycyjnie turystyczną grupę.

Idąc najpierw łagodnie w kierunku daleko położonej przełęczy miałam czas na rozmyślanie ze sobą: jak tam będzie, czy będzie ślisko, przepaściście, dlaczego nie zabrałam małych raczków …??? itd. Te różne myśli kotłowały się w mojej głowie na tym odcinku począwszy od schroniska do miejsca, gdzie zaczynały się te ośnieżone zakosy, no jeszcze dalej i jeszcze wyżej… na tej trasie Alta Via della Valle d’Aosta. Tempo wędrówki było dobre - właśnie takie lubię. Jednak, im było wyżej, tym bardziej trzeba było uważać, bo ścieżka na zakosy robiła się coraz węższa i bardziej wypełniona po brzegi śniegiem, takim „ciepłym” śniegiem, bo od słońca … Leżał on na dłuższych, albo krótszych odcinkach i trzeba było bardzo uważać, aby przypadkiem się nie poślizgnąć. Szliśmy więc bardzo ostrożnie - na szczęście pod górę, a nie w dół - po tym niebezpiecznym stromym zboczu.

Jeszcze tylko mała przełączka już bez śniegu, ale za to z ubezpieczeniem i … jesteśmy na upragnionej przełęczy, kilka minut po godzinie 15.tej. Na obelisku na tabliczce było napisane: Alta Via Numero Due „Col du Loson” m 3299 s.l.m. (znów mam pytanie, dlaczego tyle metrów, skoro na mapie napisane jest 3296 m n.p.m?). Jest tu trochę mało miejsca wśród skał, ale nie szkodzi, zmieściliśmy się wszyscy … byliśmy teraz tak blisko błękitnego nieba, w miejscu najwyżej położonym na tegorocznym trekkingu z Biurem Podróży APTER. Panoramy z obu stron przełęczy powalały na kolana, odbierały mowę … Pięknie, pięknie, pięknie! Brakuje mi słów!

Z wdzięczności do gór zostawiłam na tym obelisku kilka borówek amerykańskich z mojego ogrodu, z którymi na każdej wycieczce dzieliłam się z uczestnikami. To był taki mały symbol dzielenia się moją radością z radości! Te borówki „podarowałam” też tej przełęczy dlatego, że była ona najwyższym miejscem na moim tegorocznym wyjeździe, że bez problemów wyszłam na tak dużą wysokość, że poradziłam sobie świetnie, no i za wszystkie lata mojego górskiego wędrowania … Zabierz ze sobą z tej przełęczy kamyk na pamiątkę - przypomniała mi wspomniana już w tej relacji sympatyczna dziewczyna no i … w drogę!

Dobrze wiedziałam, że nasza radość będzie wielka i pełna, gdy wszyscy bezpiecznie zejdziemy z przełęczy. Śnieg bowiem zalegał również po jej drugiej stronie. Na szczęście było go coraz mniej i tylko w górnej części tego zejścia, na krótszym odcinku. Ale uważać trzeba było i to bardzo! Schodziłam skupiona ostrożnie stawiając nogi na mokrym, śliskim śniegu. Moje myśli koncentrowały się tylko na jednym, aby ostrożnie schodzić … Widziałam, jak na tym trudnym, stromym i śliskim odcinku p.Mariusz zatrzymał się na chwilę i obserwując nas, sprawdzał, czy na pewno dobrze i bezpiecznie schodziliśmy. Grupa była jednak wyśmienicie przygotowana, sprawna i rozważna, więc zapewne p. Mariusz pomyślał sobie o nas w tym miejscu: świetnie idą, mogę z taką grupą stale wędrować… to takie moje skromne i nieśmiałe przypuszczenia, takie moje myśli …

Gdy ten ośnieżony odcinek skończył się i była już sucha i czysta ścieżka, to poczułam prawdziwą ulgę. Najmłodsza uczestniczka powiedziała mi później mniej więcej takie zdanie: Gdy byłam na przełęczy, to o niczym innym nie myślałam tylko o tym, jak ja z niej zejdę…. W sumie nie było aż tak źle, wszyscy zeszliśmy z przełęczy szczęśliwie, a później to szczęście dopełnione było niesamowitym widokiem. Odsłonił się bowiem zza dobrze widocznej postrzępionej grani innych szczytów ten najważniejszy, ośnieżony szczyt Gran Paradiso, taki cały biały i czysty jak pierwszego dnia Mont Blanc. Widzieliśmy go po raz pierwszy na tym wyjeździe i również wielu z nas widziało go po raz pierwszy w życiu. Ależ to była radość! Tak, tak, to on, na pewno! - potwierdził p. Mariusz. Wtedy natychmiast przyszła mi do głowy następująca myśl: „nasi” tam byli, brawo!

Ale to nie był już koniec wycieczki. Szlak był tak uroczy, że wprost nie chciało się z niego i z gór schodzić. Znaleźliśmy się teraz w terenie pomiędzy obu „naszymi” przełęczami. Za nami była dzisiejsza przełęcz Col Lauson (3296 m n.p.m), a przed nami sprzed dwóch dni przełęcz Entrelor (3007 m n.p.m.). Idąc cały czas łagodnie w dół patrzyliśmy to na jedną, to na drugą, bo obie przełęcze były cudownie znajome, bo były „nasze”.

Były też żywe niespodzianki, wszak wędrowaliśmy po Narodowym Parku Gran Paradiso, tak dla przypomnienia. Dumny koziorożec, później zgrabne kozice, jeszcze później tłuste świstaki przechodziły albo przelatywały dosłownie parę metrów przed nami, przez ścieżkę, niczym przysłowiowy czarny kot przez drogę. Widząc, co się dzieje, porywaliśmy aparaty fotograficzne i zawzięcie „polowaliśmy” na … nie! nie myślcie sobie przypadkiem, że „polowaliśmy” na te zwierzęta! To zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia absorbowały nas, zdawałoby się, bez końca. Tu znowu napiszę, że to jeszcze nie był koniec atrakcji tego niesamowitego dnia.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w miejscu, gdzie stał kamienny dom z tablicami informacyjnymi o Parku Narodowym Gran Paradiso. Niedaleko nas, na pobliskiej ogromnej hali przylegającej do skał, zobaczyliśmy dużo brązowych … (?) … no właśnie! czego? jak myślicie…? krów? Nie, to nie są krowy – głośno powiedział jeden z naszych turystów - to są kozice, mam dobre oko! Patrzę, patrzę, wypatruję jak mogę i … moim oczom nie wierzę. Ale ich tam jest dużo! – krzyknęłam zaskoczona tym widokiem. Zaczęłam głośno liczyć: jeden, dwa, trzy … doliczyłam do szesnastu. Patrzę dalej w bok na lewo, a tam są następne i następne. W końcu szerzej otworzyłam oczy i zobaczyłam ogromną liczbę kozic, wręcz nie do policzenia! Przestałam liczyć. Poddałam się! Brązowe punkciki na zielonej hali zrobiły się wyraźne i było ich chyba ze sto, a może więcej. Może przesadziłam z tą setką, ale naprawdę ich liczba była wielka i wręcz niemożliwa do policzenia ... Taaakiego widoku nigdy w życiu ani nie doświadczyłam, ani nawet go sobie nie wyobrażałam! Zdumieliśmy się w tym miejscu wszyscy.

Zacytuję teraz fragment tekstu ze strony 5 z katalogu Biura Podróży Apter: (…) Wędrówka przez serce Parku Narodowego Gran Paradiso, którego bogactwo fauny nie ma sobie równych w Europie. Można podziwiać stada kozic i koziorożców alpejskich, kolonie świstaków …. Teraz jestem już pewna, że to, co było napisane w tym katalogu o naszej wycieczce w Alpy Graickie Park Narodowy Gran Paradiso, to była prawda, a nie reklama na wyrost. Tego dnia, właśnie na tej wycieczce, poczuliśmy prawdziwy smak Parku Narodowego Gran Paradiso.

Długo, bardzo długo, z bagażem wspaniałych przeżyć, schodziliśmy do miejscowości Eau Roussex (1666 m n.p.m.), gdzie oczekiwali nas wszyscy, także dzisiejsi nasi zdobywcy szczytu Gran Paradiso. Zbliżał się wieczór. Pogoda w dalszym ciągu nam sprzyjała. Ktoś obliczył, że przeszliśmy trasę, której przewyższenie wyniosło ok. 1700 metrów, a długość trasy 28 km. Ta liczba metrów podejścia w górę w ciągu jednego dnia – skromnie pisząc – była i jest teraz moim życiowym rekordem.

Cztery przełęcze i kozy – 14 sierpnia 2017 r. (poniedziałek)

Po wczorajszym, niedzielnym dniu odpoczynkowym, w którym pod przewodnictwem p. Teresy zwiedzaliśmy piękne stare miasto - Aostę, nazywaną słusznie „Rzymem Alp”, znów powróciliśmy na turystyczny szlak. Zgodnie z programem wyjazdu na ten dzień zaplanowane było przejście szlakiem na przełęcze: Col di Chamole (2641 m n.p.m.) – Col Garin (2815 m n.p.m.) – przełączka pod Col Tsa-Setze (2780 m n.p.m.) – Col Tsa-Setze (2820 m n.p.m.).

Aż cztery przełęcze, a nie jedna, to już jest „coś”, czyli przed nami kolejna atrakcyjna wycieczka. Domyślałam się, że przejście będzie taką górską huśtawką typu: góra – dół, góra – dół … Ale co tam! Wielu z nas, dzielnych turystów, w tym również i mnie - po tych dotychczasowych wspaniałych wycieczkach - nic już nie mogło zamęczyć. Byliśmy bowiem dobrze rozchodzeni, zaaklimatyzowani i w ogóle zahartowani górami.

Ażeby jak najsprawniej wydostać się z dolin na alpejskie hale, skorzystaliśmy z tzw. „sztucznych ułatwień”. Z hotelu RENDEZ VOUS w Châtillon przez Aostę (stolicę autonomicznego regionu Dolina Aosty) do Pila dojechaliśmy naszym autokarem. Droga wiodła wysoko i do tego zakręciście (co za słowo wymyśliłam!). O! Tu, w tym budynku mieszkaliśmy na mojej pierwszej wyprawie z APTEREM - głośno powiedział sympatyczny uczestnik z naszej grupy, ten który wczoraj miał „dobre oko” i wypatrzył chmarę kozic. Następnie pojechaliśmy kolejką kanapową, która zawiozła nas na nie byle jaką wysokość – 2310 m n.p.m. Pod nami przewijała się górska karkołomna trasa przygotowana specjalnie dla cyklistów.

Wszyscy ruszyliśmy żwawo szlakiem aż do schroniska Arbolle obok dwóch górskich jeziorek z zieloną wodą, które wyglądały jak prawdziwe lustra. Ten odcinek dzisiejszego szlaku był łatwy i przeznaczony raczej dla ceprów i kolejkowiczów. Niedaleko, jeszcze przed schroniskiem weszliśmy na pierwszą przełęcz Col di Chamole Na przełęczy oczywiście byliśmy bardzo zajęci fotografowaniem. Zdjęcie ze słupkiem, nazwą przełęczy i metrami było prawie że najważniejsze. Drugie zdjęcie było podobne, ale bez słupka, trzecie z koleżanką, potem sama, oczywiście też z grupą i tak w tylu wariantach robiliśmy te zdjęcia. Te warianty trzeba jeszcze pomnożyć przez liczbę uczestników i teraz można już sobie wyobrazić, jak to dokładnie z nami na tych wszystkich przełęczach było. Pogoda wręcz zachęcała do tej działalności fotograficznej, bo mieliśmy przepiękne widoki na wysokie szczyty górskie z lodowcami, tak że nie sposób było nic w tym zakresie nie robić.

Po odpoczynku przy schronisku ruszyliśmy dalej już w kierunku drugiej przełęczy Col Garin. Tu mieliśmy pierwsze spotkanie z dużym stadem kóz. Były one ciemnobrązowe, zakolczykowane, bardzo podobne do koziorożców. Kozy spoglądały na nas jednocześnie wyjadając niedaleko naszej ścieżki skromną - w tych górskich warunkach – trawkę.

Podejście pod przełęcz było dosyć strome, widać ją było wyraźnie nad naszymi głowami. Wtedy to poczułam, jakby pchał mnie na nią górski wiatr. Ta wędrówka dodawała mi siłę w nogach i jakby mocnych skrzydeł. A później, gdy znaleźliśmy się już za tą przełęczą, w terenie płaskim, trawiastym, z bajecznie zieloną trawką, otoczeni wspaniałymi szczytami sięgającymi aż pod niebo, to - prawdę pisząc - nie chciało mi się już iść dalej. Tam było tak pięknie, tak cudownie, że otoczenie tego miejsca jakby wręcz hamowało dalszą moją wędrówkę.

Tylko gdzieś z oddali słychać było dzwoneczki. Myśleliśmy, że to owce dzwonią, bo białe kropki hen daleko pod skałami przypominały owce. Ale nie były to owce, to było stado białych kóz, dużych i małych, ze swoją przewodniczką, też kozą. Te samodzielne kozy szybko dotarły do nas, bo najwyraźniej chciały iść sobie „swoimi” ścieżkami, a my, intruzi, nieświadomie zajęliśmy ich ścieżkę. To przemiłe, bliskie spotkanie z kozami zakończyło się tym, że dzielne stworzenia sprytnie obeszły naszą gromadę i poszły sobie dalej, przed siebie. Mieliśmy więc wdzięczny temat do zdjęć. Kozy dały nam dzisiaj po raz drugi tyle radości, że hej!

Tymczasem kontynuowaliśmy wędrówkę od przełęczy do przełęczy ciągle dalej, wyżej, w górę albo w dół, zakosami po trawiastym szlaku, podziurawionym przez świstaki, krowy i kozy. Chłonęliśmy też widoki górskie zapierające dech w piersiach, zmieniające się niczym w kalejdoskopie. A gdy po kilku godzinach zbliżaliśmy się już do Pila, to musieliśmy „włączyć” kolejny, szybszy bieg, bo … zaczęło grzmieć i nawet straszyć. Troszkę nas pokropiło, ale to był przecież drobiazg.

Wiedzieliśmy, że ta wycieczka była już ostatnią, typowo górską, licząc od początku piątą, w samym sercu Alp Graickich. Szkoda, że tak szybko zbliżyliśmy się do końca naszej tegorocznej alpejskiej przygody … Po niej, następnego dnia, mieliśmy jeszcze tylko krótki, relaksowy spacer do pięknie położonego (niestety zamkniętego) starego zamku Ussel.

Szkoda, że to co dobre szybko się kończy. Kondycję miałam dobrą do samego końca – rozmyślałam sobie siedząc w klimatyzowanej recepcji hotelu w Châtillon, tuż przed wyjazdem do Polski, do domu. Czułam, że gdyby w programie były jeszcze trzy dalsze górskie wycieczki, to z pewnością nie zabrakło by mi sił i ochoty do wędrowania, jak kozica... Ech! Chętnie poszłabym jeszcze w góry, te rajskie góry, bo …

 

Zakończenie, czyli ocalić od zapomnienia

(…) gór mi mało i trzeba mi więcej … te słowa znanej piosenki turystycznej wszystko w tym miejscu dopowiadają …

Wysokie przełęcze, góry i góry, doliny, lodowce, te kozice i koziorożce alpejskie, świstaki i ten dźwięk dzwonków na hali długo będę wspominać, bo przecież cudownie było w tych górach, jak w górskim wielkim raju. To nie był sen, to była rzeczywistość … Jedyną niewiadomą była pogoda. Jak się później po dziesięciu dniach wyprawy okazało, wcale nie była najgorsza, bo nawet wtedy, gdy trochę sypnęło niewielkim śniegiem, górski świat też zrobił się ciekawy i też mi się podobał, a jakże by nie!

Może zbytnio się rozpisałam, może powtarzałam się w tych wspomnieniach, może nawet zanudzałam tym tekstem, może czegoś jeszcze nie napisałam … Wybaczcie mi! Te przeżycia zapisane „na gorąco” po powrocie z Alp Graickich Gran Paradiso, to przecież kawałek mojej duszy, która szczęśliwie powróciła z tych rajskich gór w inne góry, też piękne, w Beskidy… bo tutaj, w górach jest mój dom …

Gdy teraz dokładniej przyglądam się górom i przełęczom na mapie „Parco Nazionale Gran Paradiso” (dużo większej niż mój stół) i jeszcze raz „wędruję” tymi samymi, wyżej opisanymi szlakami, to wiem już, że coraz lepiej teraz ogarniam to wszystko, co w tych górach przeżyłam.

Opisując historię podróży z APTEREM chciałam zatrzymać czas, obrazy i moje przeżycia na długo, dla siebie i też dla innych. Chciałam to wszystko po prostu ocalić od zapomnienia! Teraz pozostały setki zdjęć, wspomnienia i … marzenia o następnym trekkingu. A więc … spotkajmy się znów w górach Europy, na szlaku, za rok!

 

 

 

W tym miejscu pragnę podziękować Kierownictwu i pracownikom Biura Podróży APTER z Żywca, przewodnikom Pani Teresie i Panu Mariuszowi, Panom Kierowcom za piękną wycieczkę. Dziękuję uczestnikom wyjazdu, całej grupie, za wspólnie spędzony czas, za wspólne wędrowanie. Szczególnie dziękuję za to koleżance Izie, z którą miałam szczęście razem mieszkać w obu hotelach oraz miłej i sympatycznej Marcie, młodej uczestniczce, której słowami nieraz posługiwałam się w tym opisie. Dziękuję Wam wszystkim za to, że mogłam właśnie z Wami przeżyć to, co w miarę moich sił i umiejętności udało mi się w tej historii opisać.

Bielsko-Biała, dnia 15 września 2017 r.