Biuro podróży Apter.

Izabela, Gran Paradiso - historia podróży

Izabela, Gran Paradiso - historia podróży

Izabela,  Spytkowice.  Alpy Graickie – Park Narodowy Gran Paradiso (7-16.08.2017)

 

Ta przygoda rozpoczyna się dla mnie 7.08.2017 na dworcu autobusowym w Krakowie.

Wiem, że jednym z przewodników będzie pan Mariusz więc rozglądam się w lewo i w prawo. A oto i on we własnej osobie, ma tablicę z napisem Apter, co przyciąga innych uczestników trekkingu. Z dworca ruszamy przed 18.00 w kierunku innych miejsc zbiórek, by zebrać pozostałych. W trakcie podróży zawierane są pierwsze znajomości.

Ja również poznaję towarzyszkę na kolejne dni trekkingu. Następnego dnia wieczorem docieramy do naszego pierwszego hotelu Foyer de Montagn w Valgrisenche.

Wita nas niestety deszcz, ale wszyscy mamy nadzieję na poprawę pogody.


Pierwszy dzień trekkingu:

Autokarem dojeżdżamy do La Thuile i ruszamy na wędrówkę wzdłuż wodospadów Rutor, których woda i siła robi ogromne wrażenie.

A tworzące się w promieniach słońca tęcze wprawiają w zachwyt.

 

Przy jeziorze Lago del Ghiacciaio robimy przerwę, by naładować akumulatory, a potem ruszamy dalej. Docieramy do schroniska Deffeyes położonego na wysokości 2500 m. nieopodal lodowca Rutor.

Korzystamy z dobrodziejstw tego miejsca i pijemy piwo, kawę i smakujemy tutejsze specjały. W polskich schroniskach króluje szarlotka, tutaj strudel.

Pogoda nam sprzyja, powiewa rześki wiatr, ale świeci słońce.

Do Villaret schodzimy ścieżką nieco mniej uczęszczaną, ale bardzo urokliwą.

 

Pokonujemy drabinki i liny (które tutaj umocowano zamiast łańcuchów) i co jakiś czas oglądamy się za siebie by kontrolować pogodę. Nad Deffeyes kłębią się chmury, my na szczęście na sucho docieramy na dół. W trakcie schodzenia słychać rozmowy, następuje wymiana informacji na temat różnych celów podróży i doświadczeń.

W hotelu czeka na nas obfita kolacja i ciepły prysznic.

 

Drugiego dnia chcemy dotrzeć na przełęcz Entrelor.

Trekking rozpoczynamy w Rhemes Notre Dame, góry spowija mgła, ale my i tak mamy nadzieję, że wiatr rozgoni to białe mleko i w miarę jak będziemy nabierać wysokości pojawią się też i góry. Póki co wierzymy na słowo, że one tam są. I rzeczywiście chwilami udaje się uchwycić na zdjęciach przepiękne widoki.

Przy ruinach schroniska A. Plan di Feye na wysokości 2393 m. rozdzielamy się, część grupy obiera krótszą trasę i odpuszcza sobie wejście na Przełęcz, część idzie dalej.

Tego dnia na szlaku towarzyszą nam kozice i świstaki, które chwilami znikają we mgle ak za sprawą jakichś czarów. Bardzo żałujemy, że nie widzimy otoczenia doliny, którą schodzimy, ale taka wędrówka też ma swój klimat i swoisty urok.

 

Trzeciego dnia wyruszamy z Praviou (1836 m.), naszym celem jest schronisko F.Chabod. Szlak bardzo wygodny. Nad granicą lasu od czasu do czasu pojawiają się na ułamki sekund górskie widoki.

 

Niestety pogoda się psuje i początkowy deszcz zamienia się w śnieg. Na szczęście jesteśmy już blisko schroniska Chabod (2710 m.).

 

W schronisku robimy odpoczynek i dzięki temu przeczekujemy najgorsze. Zanim wyruszymy dalej śnieg już ustaje.

Ze schroniska Chabod zmierzamy w kierunku schroniska Vittorio Emanuele.

 

Nagrodą za wytrwałość jest dla nas stado koziorożców odpoczywających nieopodal szlaku. Ja doliczyłam się ośmiu, ale całkiem możliwe, że było ich więcej. Natychmiast zamieniamy się w paparazzi i podbiegamy cichaczem do naszych „gwiazd”.

 

Zdjęciom wydaje się nie być końca, ale trudno się dziwić modele przepiękne, majestatyczne i przede wszystkim bardzo cierpliwe. Jestem przeszczęśliwa, uwielbiam spotykać na szlakach zwierzęta, są one kropką nad „i” na tle przepięknych górskich krajobrazów.

 

Po dłuższej „chwili dla fotoreporterów” idziemy dalej. Szlak przyjemny, bez większych trudności. Czasami trzeba tylko pokonać kilka głazów. Do schroniska Vittorio Emanuele II (2735 m.) docieramy na sucho.

Po krótkim odpoczynku przy herbacie (podawanej w miseczkach) dzielimy się, część grupy schodzi do Praviou, część zostaje w schronisku na nocleg, by kolejnego dnia zdobyć Gran Paradiso. Ja zostaję, pogoda niepewna i zastanawiam się czy w ogóle wyruszymy, a jeśli tak, to czy uda nam się wejść. Portale internetowe rozpisują się na temat tego, że Gran Paradiso to jeden z najłatwiejszych czterotysięczników, ale przed górami trzeba mieć respekt i należy zdobywać je głową nie tylko mięśniami.

Jest nas 17, nocujemy w baraku obok schroniska. Ale zanim przyłożymy głowę do poduszki na parę godzin, czas mija nam na graniu w karty, kości i rozmowach na dużej sali w schronisku. Właścicielom schroniska zależy na kontaktach międzyludzkich, bo jak głosi tabliczka nad barem zachęcają do prowadzenia rozmów między sobą „We don't have WI-FI, talk among your self.” (Nie mamy WI-FI, rozmawiajcie ze sobą). Tuż przed kolacją pojawiają się nasi włoscy przewodnicy. Jemy kolację, potem sprawdzamy pod czujnym okiem przewodników sprzęt i czekamy z niecierpliwością na nowy dzień. W nocy nie udaje mi się zasnąć, pewnie z wrażenia, nasłuchuję czy nie pada, ale na szczęście od czasu do czasu słychać tylko silniejszy powiew wiatru.

 

Następnego dnia wstajemy parę minut po trzeciej, pogoda nas zaskakuje, jest stosunkowo ciepło, a na pewno cieplej niż wczoraj, a nad nami rozpościera się przepiękne gwiaździste niebo. Tworzymy trzy grupki po cztery osoby i jedną składającą się z pięciu osób i ruszamy, każda grupa z własnym przewodnikiem. Idziemy gęsiego. „Granparadisowców” jest sporo, dzięki świecącym się czołówkom widać poruszające się wężyki, co robi niesamowite wrażenie. Tuż przed świtem docieramy do przełęczy, widoki przepiękne, wstające słońce nadaje stokom różowo-czerwonego blasku. My zakładamy cieplejsze ubranie, raki, wiążemy linę i wchodzimy na lodowiec. Krok za krokiem pniemy się w górę, im wyżej tym trudniej złapać oddech, do tego trzeba utrzymać wspólne tempo. Nie poddajemy się jednak, chcemy wejść. Przewodnik nas chwali. O 9.00 stajemy na szczycie.

Cieszę się, że to już koniec, że udało się wejść. Robimy zdjęcia, pożeramy batoniki, które troszkę zamarzły (trudno się dziwić na szczycie mamy minus 7 stopni), są jak landrynki, ale trudno. Widoki robią wrażenie, podobnie zresztą jak i tłumy ludzi, wężyki mijające się na wąskiej ścieżce. Po krótkim odpoczynku ruszamy w drogę powrotną.

 

Schodzi się całkiem dobrze, co jakiś czas przystajemy żeby zrobić zdjęcia, z oddali popodziwiać szczeliny lodowca. Rozmawiamy też z przewodnikiem, okazuje się, że bywają tygodnie kiedy to wchodzi trzy, cztery razy na szczyt. Wiemy też, że często ci którzy chcą zdobyć Mont Blanc, robią aklimatyzację na Gran Paradiso.

 

Na przełęczy ściągamy raki, przewodnik pakuje linę do plecaka i schodzimy wolnym krokiem do schroniska. Ta część trasy wbrew pozorom nie należy do najłatwiejszych, gdyż kamienie, tudzież wielkie głazy są oblodzone i śliskie. Trzeba jednak przyznać, że przewodnik ma na nas oko. Nie biegnie na łep na szyje do schroniska, ale jak trzeba to na nas czeka.

 

Ok. 12.00 jesteśmy ponownie w schronisku, tego dnia skąpanego w słońcu. Widoki jakby z innej bajki. Odpoczywamy, czekamy na resztę. Na razie emocje chyba są jeszcze tak duże, że nie dociera do mnie, że Gran Paradiso zostało zdobyte :)

Wczesnym popołudniem pakujemy plecaki i schodzimy do Praviou. Wieczorem spotykamy pozostałą cześć grupy, która tego dnia zdobywała przełęcz Lauzon i przejeżdżamy do miejscowości Chatillion na nocleg.

 

Piątego dnia zasłużyliśmy na labę, wstajemy później (ostatecznie jest niedziela) i po śniadaniu o 10.00 jedziemy do Aosty. Tutaj pani Teresa oprowadza nas po miasteczku, pokazuje i opowiada o najważniejszych zabytkach, a potem dostajemy czas wolny. Szwendamy się więc uliczkami tego urokliwego miasteczka. Wiemy z dziewczynami, że w Aoście są dobre lody, więc grzechem byłoby ich nie spróbować. Siadamy przed lodziarnią i degustując różne smaki obserwujemy ludzi. Uwielbiam obserwować, zwłaszcza właścicieli psów, którzy są niezmiernie podobni do swoich pupili. Ciekawe kto tak na prawdę kogo wybiera, czy człowiek psa, czy pies człowieka. Ale podobieństwu nie da się zaprzeczyć :)

Wieczorem, po kolacji zwiedzamy jeszcze z koleżanką Chatillion, by zasmakować i poczuć atmosferę włoskiego miasteczka.

 

W poniedziałek koniec laby, wstajemy rano i ruszamy już na naszą ostatnią górską wycieczkę na trasę Czterech Przełęczy. Autokarem podjeżdżamy na Pilę skąd kolejką krzesełkową wjeżdżamy do stacji Chamole (2311 m.) a dalej już malowniczym szlakiem obok Jeziora Chamole nabierając wysokości wchodzimy na pierwszą przełęcz Col di Chamole (2641 m.).

Z przełęczy schodzimy do schroniska Arbolle (2511 m.) przepięknie położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. Rzucamy coś na ząb, chłoniemy przepiękne widoki, niektórzy degustują herbatę podawaną tutaj w białym dzbanuszku i filiżance :)

W drodze na kolejną przełęcz Colle Garin (2872 m.) spotykamy stado czarnych kóz, a co rusz słyszymy gwizdy świstaków. Dla odmiany przy podejściu na Przełączkę pod Col Tsa-Setse spotkamy białe kozy. Stąd przełęcz Col Tsa-Setse (2815 m.) jest już na wyciągnięcie ręki. Z przełęczy schodzimy do stacji Pila. Gonią nas co prawda czarne chmury, ale na szczęście udaje nam się dotrzeć suchą stopą do autokaru.

Wieczorem czeka nas już tylko pakowanie, jutro wyjazd. Szkoda, ale z drugiej strony można już planować kolejny trekking.

 

Ostatniego dnia część grupy idzie na krótki spacer do ruin zamku, które górują nad Chatillion, część postanawia spędzić ten dzień na własną rękę. Ja włóczę się po uliczkach tejże mieściny. Z koleżanką szwendamy się pomiędzy domami położonymi na zboczach, by z czystej ludzkiej ciekawości zajrzeć Włochom do ogródków :) a rosną tam brzoskwinie, morele i figi.

Tego dnia jest też i czas na Latte Macchiato, lody i pizzę. Po południu wyruszamy w drogę do kraju ...

Trekking w Gran Paradiso pozwolił mi zrealizować kolejne marzenie i poczuć klimat Alp Graickich. Bardzo lubię szwendanie się po górskich szlakach z panem Mariuszem, jego doświadczenie i opanowanie, potrafi uciszyć najbardziej „śmiałe” zapędy niektórych uczestników.

Podziękowania należą się też panie Teresie, która dwojąc się i trojąc starała się zadowolić każdego uczestnika wyprawy, co na pewno nie było łatwe.

/IG/