Biuro podróży Apter.

Mirosława, Camino de Santiago - historia podróży

Mirosława, Camino de Santiago - historia podróży

Mirosława, Rybnik.

 

Hiszpania. Camino de Santiago i Picos de Europa.


 

"Bo to droga jest Celem"


Dzień pierwszy:

Uff! Nareszcie jesteśmy na miejscu. Wybrzeże hiszpańskie przywitało nas pochmurną i deszczową pogodą, ale nic to. Hotel cudny i nie mam tutaj wcale na myśli wystroju, choć niczego mu nie brakowało, ale usytuowanie. Tylko nasz hotel i ... ocean! Pierwszy raz od bardzo dawna mam pokój z widokiem na morze, przepraszam, co tam morze, na ocean!! Wszyscy, "jak jeden mąż", rzucili walizki w kąt i pobiegli na plażę. W kurtkach przeciwdeszczowych wprawdzie, ale na plażę. Byli nawet chętni do kąpieli ;-) Normalnie cieszymy się jak dzieci. Jest super! Jutro, mam nadzieję, czekają nas kolejne pozytywne emocje, tym razem górskie.

Dzień drugi:

Pierwszym punktem naszego dzisiejszego programu jest Covadonga. Miejsce gdzie Pelayowi, podczas bitwy z Maurami, objawiła się La Santina /Matka Boska z Dzieciątkiem/ i gdzie "narodził się" naród hiszpański. Po licznych serpentynach zza zakrętu wyłania się katedra i grota z figurką La Santiny. Dookoła nas tylko wysokie góry, a ponieważ jesteśmy wcześnie jest cicho i spokojnie. Nie ma też żadnych kramików z pamiątkami "made in China" i nachalnych sklepikarzy. Jest czas na spokojną modlitwę i chwilę zadumy.

Potem grupa dzieli się prawie na pół. Połowa rusza na długą, górską trasę, a połowa na krótką. Najpierw jednak wszyscy ruszamy lokalnymi busami do jeziorek polodowcowych Lago de Enol i Lago de la Ercina. I tutaj przydają się nasze wcześniejsze modlitwy do Panienki z Groty. Kierowcy szarżują na drodze, która bywa jednym z górskich, trudnych etapów wyścigów kolarskich.

Oczywiście droga jest wąska, pełna zakrętów, z jednej strony mamy skałę, z drugiej przepaść. Dodatkowo właśnie trwają prace remontowe nawierzchni, a jeszcze musimy przepychać się przez stada baranów lub ustępować miejsca stadom krów. A nad głową latają nam, "nomen omen", sępy ;-) Szczęśliwie docieramy w jednym kawałku na górę /na przerwę, na kawę, już nikt nie ma ochoty ;-)/ i zaczynamy naszą długą wędrówkę z Gilermem i Nickiem, hiszpańskimi przewodnikami, do wąwozu Cares.

Panowie są nadzwyczajni. Jeszcze takich przewodników nie spotkałam. Cały czas, z wielką pasją, coś nam opowiadają, po angielsku wprawdzie, ale tłumaczymy sobie nawzajem. Pokazują na mapie gdzie idziemy i jak długo pójdziemy. Opowiadają o przyrodzie Gór Kantabryjskich, rzadkich gatunkach ptaków, o geologi i wydobywanych minerałach.

 

Zwracają nam uwagę na ciężkie życie ludzi, na tych terenach /głównie to pasterze ze stadami krów, kóz lub owiec/. Często robimy przystanki, jest czas na zdjęcia, posiłek i podziwianie przyrody. Jak powtarzał cały czas Nico - "enjoy".

 

Wycieczka generalnie faktycznie jest długa i niecierpliwie wyczekujemy już wąwozu. Zaczynamy mieć wrażenie, że nasi kierowcy Adam i Zbyszek, wywieźli nas za siedem gór i siedem dolin, i kazali je przejść, żeby dotrzeć do autobusu ;-)

 

 

Wreszcie jest ... wchodzimy do wąwozu. Wszyscy zwalniamy i oddajemy się podziwianiu jego piękna i fotografowaniu. A na końcu wąwozu czeka nas niespodzianka .... autobus i uśmiechnięci kierowcy ;-)

Warto było pokonać te góry i doliny, żeby dotrzeć w tak piękne miejsce. Wprawdzie można do wąwozu dojść krótszą drogą i część z nas wybrała ten wariant, ale myślę, że nie miało to takiego samego efektu. Poza tym naprawdę warto było poznać Gilerma i Nica. Przejść przez cudowne polany z pasącym się bydłem, zobaczyć warunki w jakich żyją ludzie i podziwiać majestat gór na wyciągnięcie ręki.

Zmęczeni dotarliśmy na późną kolację. Pst...!

Do kolacji podają wino, nie dość, że w cenie to jeszcze "do oporu" ;-) Podoba nam się ta Hiszpania!

Dzień trzeci:

Dzisiaj mamy drugi i ostatni dzień "górski". Jedziemy kolejką Fuente De do Refugio del Cable. Kolejka wywołuje dreszczyk emocji, ponieważ liny nie są wsparte na żadnych słupach. Pogodę mamy piękną, niebo błękitne, słonko świeci, ale upału nie ma. Czterech śmiałków, w tym jedna przedstawicielka płci pięknej - brawo Ania ;-), wybrała się z przewodnikiem pod ścianę Uriellu. A my sobie spokojnym krokiem zeszliśmy do schroniska Aliva. Posiedzieliśmy przy kawce i piwku w samym sercu gór i wróciliśmy do kolejki. "Napatrzeni" na cuda natury, dotlenieni i obfotografowani niecierpliwie oczekujemy na Camino.

Dzisiaj odkryliśmy też nowe, niezbędne zastosowanie telefonu komórkowego na urlopie. A mianowicie na bieżąco informuje nas nie tylko, która jest godzina, ale przede wszystkim jaki dzień tygodnia i data. Bo tutaj nie jest to takie oczywiste ;-)

Mogłoby się wydawać, że było nudno dzisiejszego dnia, ale nic bardziej mylnego. Panowie kierowcy zafundowali nam wycieczkę do Sotres, gdzie musieliśmy pojechać odebrać naszych "uriellowców". Droga do tej mieścinki była bardzo, bardzo wąska i bardzo, bardzo kręta. Oprócz tego bardzo skalista i długa. Zakręty musieliśmy pokonywać na "dwa razy". Wbrew pozorom cały autokar nie modlił się, a żartował, z nerwów pewnie. Nikt też nie wierzył, że będziemy wracać tą samą drogą. Oczywiście tą samą drogą wracaliśmy, innej nie było, ale szczęśliwie spowiły nas ciemności i nawet nie wiedzieliśmy kiedy zjechaliśmy "na dół".

No, a potem to już kolacja i winko w hotelu. Tym razem jesteśmy usprawiedliwieni, bo przecież to na ukojenie nerwów i lepszy sen ;-)

Dzień czwarty:

Zgodnie z programem czeka nas całodzienna jazda autokarem i zwiedzanie najważniejszych punktów Szlaku Jakubowego, przez które nie przechodzimy jeszcze pieszo. Wszyscy marudzą, "ale to cały dzień pojedziemy autobusem i tylko będziemy na chwilę wysiadać?!". Tak, tak nóżki się w górach rozchodziły i teraz rwą się na Camino, ale niestety do Sarri /skąd będziemy wyruszać/ trzeba dotrzeć. Dzisiaj widzimy pierwszych pielgrzymów. Od razu wszyscy mamy wyrzuty sumienia, że pójdziemy tylko 110 km i to bez całego ekwipunku na plecach. Każdy ma "nos na kwintę" i myśli "co z nas za pielgrzymi?".

Miejsca, które odwiedzamy są bardzo klimatyczne, można rzec "uduchowione". Są to między innymi Cruz de Ferro, gdzie przywozi się z domu i zostawia kamień. O Cebreiro, miejsce przemienienia chleba i wina, w ciało i krew Chrystusa. Klasztor w Samos z pięknymi freskami.

Wieczorem docieramy do Sarri i naszego pierwszego noclegu w alberdze. Od razu " z grubej rury" mamy sale 8-osobowe. I tu miła niespodzianka, warunki prawie że luksusowe. Pokoje duże, czyste, wygodne, dwa prysznice, osobno toaleta.

 

Na pewno lepiej niż na pieszych pielgrzymkach do Częstochowy.

 

Przy kolacji Jaga, pilotka, rozdaje nam credenciale, czyli paszporty pielgrzyma i tłumaczy jak trzeba je "obsługiwać".

 

Wszyscy mamy wypieki na twarzach, że to już, już jutro ruszamy!

A może te rumieńce to powstały po winku serwowanym do kolacji?!

 

 

 

Dzień piąty:  "krowy widzę, wszędzie krowy" ;-)

Chyba piątek ;-) Nareszcie doczekaliśmy się i zaczynamy nasze Camino. Przed nami 23 km z Sarri do Portomarin. Wszyscy, ledwo oddali bagaże do autobusu, już ruszyli na szlak, chociaż jest jeszcze ciemno.

 

Jasno robi się dopiero około 8.00, ale nikt nie chciał już dłużej czekać. "Lecimy" jakby nas kto gonił, bo przecież trzeba tyle kilometrów zrobić, a o 17.00 jest zaplanowana kolacja. Tak się rozpędziliśmy, że na miejscu jesteśmy już o 14.00. Oczywiście nie wszyscy /nasz najszybszy Pan, był już o 12.00/, bo tutaj każdy idzie indywidualnie, ale mniej więcej o takim czasie dociera większość grupy. Tym razem pokoje mamy dwa, 18 i 22 osobowy. Czyste, schludne i o dziwo jest dość sporo miejsca na rozłożenie się z bagażami.

 

Ale parę słów o samej trasie i skąd te krowy?! Szlak prowadzi trochę pod górkę, trochę z górki,

przez małe wioski, wzdłuż pastwisk i gospodarstw. Bieda straszna, a co się z tym niestety wiąże, brud. I wszechobecne brązowe krowy, o pięknych, dużych oczach.

 

Jedne leniwie się pasą i przeżuwając trawę przyglądają się nam jednym okiem, inne idą /same/ do obory, środkiem szlaku oczywiście, popychając się i szturchając rogami. Jeszcze inne idą za swoim "panem" na łąkę. Oprócz krów towarzyszy nam też charakterystyczny zapach /podobno dobry na katar, który mi dokucza/.

 

Wszystko to ma swój urok. Jest dla nas trochę egzotyczne, bo u nas już próżno szukać takich obrazków /przynajmniej w rejonie, w którym mieszkam/, ale jednocześnie przygnębiające, że ludzie żyją jeszcze w tak trudnych warunkach i to w Hiszpanii.

Dzień szósty: "z górki i pod górkę"

Z Portomarin do Palais de Rei - 26 km. Wszyscy już wiemy "o co chodzi z tym "iściem", więc wyruszamy trochę spokojniej i później, o 8.00 zamiast o 7.30 ;-) Podobnie jak wczoraj od świtu do południa otulają nas mgły. Wygląda to bardzo malowniczo, kiedy słońce zaczyna przez nie przeświecać. Na każdym wzniesieniu pielgrzymi wyłaniają się z mgieł jak duchy z dolin. A wzniesień mamy dziś dosyć sporo. Tak sobie idziemy w dolinkę i pod górkę, wzdłuż drogi i znowu w dolinkę i na górkę .......

Wszyscy spotykamy się przy pierwszym cafe barze na śniadanie. Menu bogate, co dusza zapragnie, od jajek, kiełbasek, frytek, po tosty lub zwykłe kanapki, kawę i świeże wyciskane soki pomarańczowe.

W południe obowiązkowo przerwa na kawę i ciasto. Tradycyjne migdałowe lub inne pieczone przez gospodarzy schronisk.

Na miejscu jesteśmy znowu dosyć wcześnie, bo o 15.30. Śpimy w LaCabanie, pełny luksus, pokoje 3-osobowe z łazienkami.

Dzień siódmy: "wielka degustacja"

Z Palais de Rei do Arzua - 29 km. Dzisiaj musimy uważać na szlaku. Przechodzimy przez dużą miejscowość Melide, gdzie łatwo jest zgubić drogę. Zbiega się tutaj kilka szlaków jakubowych, dodatkowo jest niedziela, więc będzie targ i dużo ludzi. Szczerze mówiąc to odzwyczailiśmy się od ruchu samochodowego, a co do ludzi, to owszem na szlaku jest ich sporo, ale wszyscy idą w tym samym kierunku, raczej spokojnym krokiem.

 

Faktycznie Melide przytłacza nas po tych kilku dniach w górach i wśród wiosek Galicji. Szczęśliwie wszyscy trafiają na właściwą górkę, która prowadzi za miasto i dalej do Santiago. Zanim jednak opuściliśmy to gwarne miasto musieliśmy zatrzymać się w la pulperii, na ośmiorniczki i świńskie uszka ;-) Podobno to miejscowe specjały, najlepiej przyrządzane właśnie tutaj. Z daleka kucharze zachęcają do degustacji, wyciągając ośmiornice z wielkich garów, stojących w oknach restauracji.

Najmniejsza porcja kosztuje 8 euro i wcale nie jest taka mała. Spokojnie dwie albo nawet trzy osoby mogą sobie to danie kupić na spółkę. A co do smaku cóż...... trudno określić, trochę chrupkie, dosyć pikantne, trochę gumowate. Jedząc, trzeba raczej nie patrzeć, tylko wkładać do buzi ;-) Najlepiej żeby każdy spróbował sam i ocenił. Ja fanem ośmiornic nie zostanę. Już bardziej do mojego podniebienia przemówiły świńskie uszka /w końcu my "mięsny" naród/, a to takie galaretowate mięsko, z resztkami szczeciny ;-)

Końcówka dnia nas zaskakuje, bo zaczyna padać deszcz. Wprawdzie jesteśmy już w Arzua, ale trzeba przejść całą miejscowość i wyjść za miasto, żeby dojść do naszego hotelu Suiza. Dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu o 17.00 jesteśmy na miejscu.

Dzień ósmy: "żeby tylko nie przegapić autobusu"

Z Arzua do Pedruozo - 19 km. Dzisiaj mamy wybór. Możemy iść prosto do Monte do Gozo - 33 km lub tylko do Pedruozo - 19 km. Z Pedruozo zabierze nas autobus do Monte do Gozo i jutro z powrotem odwiezie w to samo miejsce gdzie skończyliśmy, żeby dojść na nóżkach już do Santiago. Wybieram wariant krótszy, pod warunkiem, że znajdę autobus. Szczęśliwie udało się, choć przyznam szczerze, że trzeba było być czujnym.

 

Na Monte do Gozo, w polskiej alberdze, śpimy dwie noce. I tutaj przychodzi niestety rozczarowanie, bo niby jest czysto, pokoje dwu lub trzy osobowe, więc luksus, jedzenie dobre, okolica "zielona" i spokojna, ale......

 

Jest to miejsce, gdzie przyjmują nas najbardziej chłodno i obojętnie. Polski ksiądz, zawiadujący schroniskiem, nie chce nam odprawić wieczornej mszy, w ogóle nie "objawia" się nam podczas całego naszego pobytu, a przecież przyjechał pełny autobus Polaków, pielgrzymów.

 

Wolontariusze chodzą jak cienie, bez przysłowiowej "ikry" lub obserwują nas, wcale nie ukradkiem, jakby sprawdzali czy aby grzeczni jesteśmy. Niefajnie, a szkoda, bo jest to popularne miejsce na mapie pielgrzymek do Santiago.

Dzień dziewiąty: "co tak warczy w tej mgle?!"

Z Pedruozo do Santiago - 19 km. Zgodnie z planem, autobus odwozi nas do Pedruozo i w drogę. Dzisiaj będziemy już na miejscu, w katedrze, u świętego Jakuba. Mgła z rana jest wyjątkowo gęsta i tradycyjnie już towarzyszy nam przez całe dopołudnie.

Z mgły jednak dochodzą dziś dziwne odgłosy, tak jakby zaraz miało nam coś spaść na głowę i to coś dużego. Okazuje się, że pod Santiago jest lotnisko i właśnie koło niego przechodzimy. Dosłownie idziemy wzdłuż płotu lotniska. Nie widać nic, tylko słychać startujące i lądujące maszyny, co przyprawia o lekki dreszczyk emocji.

Szlak do Monte do Gozo bardzo się nam dłuży i wcale lekki nie jest /górki/. Podziwiamy wszystkich tych, którzy wczoraj zdecydowali się iść "na całość", a była to prawie połowa grupy.

Z Monte do Gozo pod samą katedrę wcale lepiej nie jest, bo te ostatnie 5 km trzeba przejść przez miasto. Katedry do samego końca nie widać pomiędzy zabudowaniami miasta, więc nie wiemy jak długo jeszcze.

Ale wreszcie jest!!!!! - plac i katedra. Jedni się cieszą i padają sobie w ramiona, inni płaczą, jeszcze inni patrzą z niedowierzaniem "ale to jak to, to już?!". Każdy reaguje inaczej.

Chwila na "ogarnięcie" się i ruszamy po composteli i potem do katedry, pokłonić się i uściskać Jakuba.

Ponieważ zebrało się nas 19 osób, zgłaszamy się do "compostelkowego" biura jako grupa i nie musimy stać w kolejce. Podają nam godzinę, o której nasze zaświadczenia będą gotowe. Mamy teraz czas dla siebie. Oczywiście kierujemy się do katedry. Niestety nie można wejść z plecakami /kwestie bezpieczeństwa/, więc znajdujemy ochotnika, który będzie pilnował "góry" naszych plecaków.

Katedra robi piorunujące wrażenie, pomimo zamkniętego tzw. portalu chwały, który jest w remoncie i pomimo rozstawionych rusztowań. Potężny, złoty ołtarz odcina się od skromnych, słabo udekorowanych ścian.

Pośrodku króluje figura Św. Jakuba siedzącego na tronie, do której można wspiąć się schodkami z boku ołtarza i autentycznie "przytulić" się do Świętego. Później obowiązkowo trzeba zejść schodami pod ołtarz i uklęknąć na chwilę modlitwy przed srebrną trumną skrywającą szczątki Jakuba.

Teraz możemy już spokojnie iść "zwolnić" Pana pilnującego naszego dobytku i ruszyć w miasto, kupić pamiątki czy zjeść coś dobrego.

 

Dzień dziesiąty: "czy ta lina na pewno się nie zerwie?!"

Dzisiaj już ubrani na "elegancko" jedziemy komunikacją miejską do Santiago na mszę dla pielgrzymów. Na "elegancko" bo bez plecaków, kijków i buciorów trekkingowych. Wczoraj odebraliśmy, o umówionej godzinie, nasze compostelki - zaświadczenia o odbytej pielgrzymce.

Teraz jeszcze musimy się dać "okadzić", zgodnie z tradycją. "Kadzenie" odbywa się codziennie po mszy o godzinie 12.00. W katedrze trzeba być odpowiednio wcześniej, żeby zająć dobre strategicznie miejsce tzn. blisko ołtarza, w nawach bocznych. Po mszy pięciu panów ubranych w bordowe "mundurki", zabiera się za "uruchomienie" botafumeiro czyli kadzidła. Wcale to nie jest taka łatwa sztuka, bo to "naczynko" waży około 60 kg i jest 1,60 cm wysokie. Wisi u sufitu, na grubej linie, która pozwoli, poprzez jej energiczne pociąganie, rozbujać kadzidło.

 

Kadzidło poleci, kadząc intenstywnie, aż pod sam sufit. Pierwszą myślą wszystkich siedzących na drodze kadzidła, są pytania - czy ta lina to wytrzyma?, kiedy była ostatnio wymieniana?, czy już się kiedyś zerwała?! Obrzęd robi niesamowite wrażenie i później naprawdę człowiek czuje się oczyszczony. Może to przez ten strach o trwałość liny?! W każdym razie na pewno będąc w Santiago nie można tego pominąć, bo to tak jakby nie iść do grobu Św. Jakuba.

"Oczyszczeni" wsiadamy do autobusu i jedziemy na "koniec świata" tzn. do Finistere. Niestety, a może "stety" przylądek okrywa mgła i niewiele widzimy, ale ma to też swój urok. Jest bardziej tajemniczo i mistycznie. Kiedyś dopiero tutaj kończyło się pielgrzymkę.

Dzień jedenasty: "wyruszamy na szlak ;-)"

Nasza podróż, można powiedzieć, zatoczyła koło. Dzisiaj znowu jesteśmy nad oceanem i mamy czas na plażowanie. I tutaj niespodzianka! Rano po śniadaniu nikt nie poszedł na plażę, za to wszyscy zauważyli piękną, szeroką ścieżkę, biegnąca gdzieś pod górkę, prawdopodobnie wzdłuż wybrzeża. Poczuliśmy się "jak kilka dni i 110 km wcześniej" i niewiele myśląc ruszyliśmy przed siebie ;-) Widoki były fantastyczne, bo rzeczywiście ścieżka prowadziła na pobliskie wzniesienie. Niestety potem urywała się i musieliśmy wrócić, leżeć na plaży, opalać się i kąpać.

 

To zdarzenie jest, myślę, podsumowaniem całego naszego wyjazdu, pielgrzymki, wczasów, wycieczki, czy jak kto chce sobie tą wyprawę nazwać, a mianowicie, że to "droga jest celem".

 

A jutro? Jutro zaczynamy "odwrót" do domu. Czeka nas około 2000 km.